+2
adamek 20 września 2017 20:57


Tatew. Przepiękny rześki poranek. Na taras powoli wkradają się promienie wschodzącego słońca. Przede mną majestatyczne góry jeszcze przykryte śniegiem. Wiosna się nieco ociąga z dotarciem tu. Drzewa cały czas przypominają jeszcze jakieś gigantyczne patyczaki. Czuć jednak, że już niedługo. Słońca miło smaga po twarzy. Lekki wiatr delikatnie kołysze rozwieszone pranie. Pachnie czystością, górską wodą, mydłem, świeżością. Jest 6 rano. Postanowiłem pobiegać. Marzyło mi się bieganie po górskich ścieżkach, pomiędzy ośnieżonymi szczytami, w promieniach porannego słońca.



Rzeczywistość doskonale punktuje i sprowadza nasze bzdurne oczekiwania na ziemie. Już na początku – we wsi – bieganie okazuje się mordęgą. Wczorajsze błoto lekko podeschło, przez co jeszcze bardziej lepi się do butów. Już po chwili przypominają bardziej ogromne błotne płetwy niż buty do bieganina. Kolejną przeszkodą okazują się psy. Kiedy przebiegam obok kolejnych obejść, podnosi się wrzawa. Odzywają się kolejne psy. Po chwili mam wrażenie, że ujada już cała wioska. Kiedy dobiegam pod kościół, wylatuje do mnie duży pies. Zatrzymuje się i zastanawiam w której chwili uskoczyć kiedy będzie się na mnie rzucał. On tymczasem podbiega radośni w podskokach i trąca mnie pyskiem w udo. Najwyraźniej chce się bawić. Oj nie będzie łatwo.



Wybiegam z wioski i kieruje się na południe, tam, gdzie byliśmy wczoraj z Saro samochodem. Po drodze zatrzymuje się przy punkcie widokowym, żeby popatrzeć na klasztor. Jest przepięknie. Kościół na skraju przepaści, za nim senna wioska, powoli budząca się do życia. Dalej ogromny kanion Vorotan, ukryty jeszcze w cieniu wschodzącego słońca. Pojedyncze promienie przedostają się do środka niczym wiązka jakiegoś boskiego światła. Z tyłu gdzieś daleko majaczą ośnieżone szczyty. I to niebo. Przepiękne, szafirowe niebo. Tak łatwo się tu zasiedzieć. Po prostu patrzeć sobie na boski spektakl światła, cienia, wiatru.



Ruszam dalej. Po drodze znajduje jakiś długi kij, który ma być moją ochroną przed ewentualnymi bezpańskimi psami. Muszę wyglądać jak jakiś prehistoryczny wojownik biegnący z oszczepem. Daleko przede mną, na zakręcającej drodze widzę spełnienie moich marzeń. Stado kilkuset owiec. Super, już widzę jak wielka wełniana masa ustępuje przede mną, rozbiega się na wszystkie strony becząc od niechcenia. Kiedy zbliżam się do stada na jakieś 100 metrów, już wiem, że to był głupi pomysł. Nagle z przydrożnych krzaków wyskakuje ujadający, wielki pies. Za nim następny i kolejny. Zwalniam i zatrzymuje się. Psy mnie otaczają. Jestem ja, kij i jak się szybko okazuje – dziewięć psów naokoło mnie. Każdy warczy, ujada, podchodzą coraz bliżej. Oblewa mnie zimy pot. Jestem w tarapatach.



Nie mogę się ruszyć, nie mam dokąd uciec. Zahipnotyzowany wściekłością, ujadający krąg zaciska się coraz bardziej. Na szczęście podbiega pasterz krzycząc i hukając na swoje psy. Odgania je machając rękami. Te nadal ujadają na mnie, ale jednocześnie uskakują przed swoim panem. Jestem uratowany. Ormianin pyta mnie ze zdziwieniem co tu robię. Opowiadam, że trenuje i chce pobiec dalej. Dzwoni do kolegi na początku stada, coś pyta, liczy psy. Mówi, że nie ma szans, żebym przebiegł drogą przez stado. Psy mi nie darują – są dziś wyjątkowo wściekłe bo na górze zarzynają już barana. Nie bardzo rozumiem zależność, czyżby już czuły w powietrzu krew? W każdym razie mówi, że ich nie utrzyma jakby co „Rozumiesz, nie masz żadnych szans. Ich jest dziewięć. Rozerwą cię na strzępy... - Przekonał mnie. Zawracam. Dalszy trening to drobienie w kółko koło wioski. Tam psy chcą się bawić, nie mnie zabić.



Kiedy wracam, dom wypełnia już radosna krzątanina. O umówionej porze idziemy do kuchni. Jest pusto, ale wszystko czeka już na stole. Pyszne ciasto, lawasz, słoniutki ser, konfitura z fig. Cichutko, nie zwracając na siebie uwagi jemy. Kiedy jesteśmy już niemal pełni, przychodzi gospodyni i wita nas gorąco – Nie wiedziałam, że już jesteście. No to biorę się za śniadanie! - Na stół wjeżdżają jeszcze smażone jajka, herbata, słodycze. Po chwili przychodzi Saro i raczy nas swoją specjalnością – kawą po ormiańsku na miodzie. Już prawie pękamy, kiedy okazuje się, że do kawki też trzeba coś słodkiego zjeść. Nie ma nie. Rozmawiamy, uśmiechamy się, gospodarze są naprawdę aniołami. Opowiadają o swoim biznesie, pomysłach. Pytają czy dobre, co jeszcze zrobić, żeby więcej ludzi przyjeżdżało. Niesamowite ile ciężkiej pracy wkładają w to wszystko, jak się starają.



Ruszamy na kolejkę. Po drodze jeszcze zahaczamy o restaurację Saro przy samym klasztorze i stacji kolejki. Tam wpadamy na poznanego jeszcze wczoraj Armana. Kiedy tylko nas usłyszał, od razu zagadał po polsku. Historia tego gościa zrobiła na nas niesamowite wrażenie. Pracuje w ekipie Saro remontującej restaurację. - Jestem artystą rzeźbiarzem – mówi pokazując białe od gipsu dłonie. Pochodzi z niedalekiego Sisjan. Na początku lat dziewięćdziesiątych wyjechał z Armenii do Polski. Uciekał przed wojną, był poszukiwany za dezercję. Nie mógł wrócić. W Polsce, w Poznaniu ułożył sobie życie, urodziła mu się córka. Opowiadał o swoich znajomych – Robert Brylewski, Tomek Lipiński – nam aż świecą się oczy. Potem coś chyba nie wyszło. Po latach wrócił do Armenii. Niestety tu artysta pracuje na budowie, za grosze.



Niesamowity smutek w jego głosie, melancholia z jaką wspomina Polskę, tęsknota do ludzi, miejsc, do normalności a jednocześnie radość, że znowu słyszy polski język są ujmujące. Jak mówi, tęskni za Polską, to jego drugi dom. Kocha Armenię, ale mówi, że tu nie da się żyć. Tak bardzo cieszy się, że nas spotkał. My cieszymy się, że możemy słuchać jego historii, mimo że nie lubię kiedy ludzkie marzenia się nie spełniają, kiedy coś w życiu się psuje, nie wychodzi. Arman koniecznie chce nas czymś ugościć, napić się herbaty czy wina, czuje wręcz, jakby to był jego obowiązek. My cieszymy się po prostu z samej rozmowy. Pokazuje nam swoje prace, opowiada o rodzinnym Sisjanie, pyta czy tam jedziemy, oferuje, że da adres mamy, która ugości, przenocuje. Żebyśmy tylko mieli czas. Więcej czasu. Kolejny człowiek ze swoją historią. Kolejna herbata.



Kiedy Arman musi wracać do pracy, my idziemy na kolejkę. Mamy szczęście, ponieważ normalnie w poniedziałki jest nieczynna, ale dziś jest Wielkanocny poniedziałek. Stacja dopiero co została dziś otwarta. Jest pusta. Wagonik podjeżdża niemal natychmiast. Wsiadamy do środka – nasza dwójka i trzy osoby z obsługi (!). Nie wiem po co, ale wygląda to śmiesznie. Kolejka rusza, naokoło zaczyna grać klasyczna muzyka. Nagle wylatujemy niczym z procy ponad krawędź kanionu i już jesteśmy w powietrzu. Lecimy! Od razu przypomina mi się fragment książki „Podróże do Armenii i innych krajów z uwzględnieniem najbardziej interesujących obserwacji przyrodniczych” Krzysztofa Środy "Miejsca bliższe nieba od innych sprzyjają jego oglądaniu. […] musi być również odwrotnie. Im wyżej wspinamy się po stokach i graniach gór, tym lepiej stajemy się widoczni stamtąd, z nieodkrytych jeszcze, choć z pewnością niezliczonych planet naszej galaktyki." Właśnie w takim miejscu teraz jesteśmy.



Skrzydła Tatewu (Wings of Tatev) to najdłuższa na świecie jednosekcyjna kolejka linowa o największej odległości między sąsiednimi punktami podparcia liny, oczywiście wpisana do księgi rekordów Guinessa. Abstrahując od jej specyfikacji, kolejka rozwala absolutnie. Od samego początku unosimy się ponad kanionem Vorotan. Ziemia pod nami ucieka coraz dalej i głębiej. Widać dokładnie zygzakowatą brązową drogę do Halidzoru. Obok, gdzieś pomiędzy drzewami na zboczu kanionu samotnie stoi Mets Anapad – zarośnięte ruiny XVII-wiecznego kościoła. Z góry całość wyglądają jak jakaś makieta. Gdzieś obok powinna jeszcze być mała kolejka elektryczna i drzewa z pomalowanej gąbki.





Kolejka przelatuje nad najgłębszym miejscem kanionu – Diabelskim Mostem (Devil's Bridge) i zaczyna się wspinać w górę, na drugi brzeg. Tam, nad szczytami, prowadzi drugą stroną, wzdłuż kanionu. Pod nami Halidzor, w którym spaliśmy poprzedniego dnia – widać doskonale maleńki camping z „beczek” i stojącą samotnie na skraju przepaści strażnicę. Pod nami pojawia się Halidzor. Do tej pory nie widzieliśmy go z tej perspektywy. Wioska składa się z kilku rzędów domków ułożonych równo wzdłuż ulic. Całość położona jest na półce skalnej. Patrząc z góry widać wioskę nad przepaścią.



po kilku minutach dojeżdżamy do stacji kolejki, która znajduje się dokładnie na krawędzi klifu nad Halidzorem. Stąd rozpościera się przepiękny widok na cały kanion Vorotan. Jesteśmy niedaleko zaśmieconego punktu obserwacyjnego, do którego trafiliśmy wczoraj. Faktycznie widoki są przepiękne, ale nie mogą się nawet równać z tym co widać z kolejki. Nie zostajemy na miejscu, więc panowie z obsługi są zdziwieni kiedy od razu pokazujemy im bilety powrotne i z powrotem wsiadamy do wagoniku. Tym razem jedzie z nami jakaś pani – sądząc po kwiatach – do kogoś w odwiedziny. Wygląda na to, że kolejka spełnia tu rolę transportu publicznego pomiędzy Halidzorem a Tatewem. W każdym razie równowaga pomiędzy liczbą pasażerów a obsługi jest zachowana. Trzy do trzech.



Znowu muzyka, znowu unosimy się delikatnie nad przepięknymi zboczami kanionu. Przypomina to nieco lot helikopterem. Z góry Halidzor jest piękny. Znika cała ta przygnębiająca szarość. Dziurawe ulice, stare, zaniedbane domy. Stąd miasteczko wygląda pięknie. Stąd wszystko wygląda pięknie. Nabiera perspektywy. Samo miasteczko to tylko domki rozsiane gdzieś poniżej. Uśmiechają się czerwonymi dachami, machają białymi plamkami świeżego prania schnącego na górskim słońcu. Zmierzamy ku boskim ośnieżonym szczytom Kaukazu. Na tle szafirowego nieba wyglądają przepięknie. O ile w tamtą stronę słychać było nasze westchnięcia, zachwyt i szturchaliśmy się i pokazywaliśmy kolejne rzeczy, tak w tą milczymy. Po prostu patrzymy zachwyceni na góry. Na miasteczka, na kanion Vorotan, wijącą się w dole drogę, ruiny Mets Anapad i oczywiście Tatew. Pojawia się na końcu przejażdżki gdzieś na górze na skraju przepaści. Wyznacza nam drogę, ściąga nas do siebie. Koniec jazdy. Powroty zawsze są szybsze, ale ten minął w oka mgnieniu.



W końcu czas na sam klasztor Tatew. Generalnie klasztory w Armenii są piękne. Ich surowe, kamienne oblicze ma w sobie coś posępnego, tajemniczego ale przyciągającego. Nie sposób się napatrzeć na te niesamowite budowle. Jak Norawank czy Chor Wirap, tak i Tatew jest położony w absolutnie powalającym otoczeniu. Klasztor zbudowany został w IX wieku na skraju kanionu. Częściowo jest wykuty w skale. Na powierzchni postawiono wspaniałe kościoły i kamienne zabudowania. W efekcie mamy piękną twierdzę, z której widok rozpościera się przez kanion Worotan hen daleko aż po szczyty Karabachu. Z bliska klasztor wygląda nie mniej imponująco. Ogromna bryła kościoła przytłacza wszystko naokoło.





Po wejściu za grube mury twierdzy kręcimy się wokół górującego ponad wszystkim kościoła. W ścianach poukrywane są liczne pomieszczenia, jakieś magazyny i najdziwniejszy sklep z pamiątkami jaki widziałem. Przypomina raczej dział ogrodniczy jakiegoś supermarketu budowlanego. Są w nim kolumny, rzeźby, płaskorzeźby, jakieś kamienie, chaczkary, krzyże. Zaraz obok dział dewocjonaliów: krzyże, święte obrazy, świece. Szwarc, mydło i powidło. Jest upał, chodzimy po podwórku szukając ukojenia pod cieniem ścian. Mijamy przepiękne chaczkary – kamienie, w których zapisana jest historia tej ziemi, ludzi, tego kraju – Armenii. Nie mogę się powstrzymać, żeby ich nie dotknąć, poczuć pod palcami chropowaty kamień pokryty historią, wspomnieniami. Idąc lekko muskam palcami historię. Lubię ten stan.





Wchodzimy do kościoła. Niesamowita zmiana, przejście z rozgrzanego suchego podwórka do chłodnej kamiennej twierdzy. Przechodzą mnie ciarki. Jak sceneria z „Gry o Tron”. W środku zieje pustka. Tylko brudny kamień. Kilka czerwonych nakryć przełamuję surową monotonię wnętrza. Za każdym razem jestem zaskoczony, że w ormiańskich kościołach jest tak pusto. Nie ma przepychu, całość nie ocieka złotem jak cerkwie. W powietrzu unosi się lekki zapach kadzidła. Tak delikatny, że niemal niewyczuwalny. Przewiany przez wlatujący od góry wiatr. Dzięki temu, że nic tu nie ma można chyba lepiej poczuć obecność czegoś wyjątkowego. Może tu właśnie po to przychodzą ludzie. Żeby TO poczuć. Nie rozprasza ich złoto, rzeźby, obrazy, złote gobeliny, krzyże, ozdoby. W końcu to dom Boga, skarbiec dusz a nie srebrników.





Idziemy poszperać w murach klasztoru. Przechodzimy obok 8-metrowej kolumny zwieńczonej chaczkarem. Obelisk pochodzi z IX wieku jak sam kościół i dzięki swojej unikatowej budowie jest prymitywnym sejsmografem. Wykorzystywany był do wskazań ruchów tektonicznych a także drgań ziemi wywołanych stukotem kopyt koni zbliżających się armii. Wchodzimy w kamienny labirynt pomieszczeń. Znowu jest zimno. Przechodzimy przez kolejne komnaty. Część z nich jest wydrążona w skale z oknami otwartymi nad przepaścią. Widoki zapierają dech w piersiach. Oto stoję w ciasnej, ciemnej i zimnej kamiennej celi a przede mną kanion Worotan w całej swej okazałości. Błądzenie po Tatew to jak przejście do innego świata. Magicznych, chłodnych podziemi. Wyjście na powierzchnie to uderzenie słońca.





Po wyjściu z klasztoru dosłownie przebiegamy pomiędzy straganami babuszek. Ponieważ zwiedzających jest mało, cała ich energia skupia się na nas. Przekrzykują się oferując chleby, lawasze, suszone owoce, czurczele, zioła herbaty, konfitury, soki, sery, basturme. Jest tu wszystko. Dosłownie uciekamy przed staruszkami, które na odmowę reagują niemal agresją. Wracamy do pobliskiej restauracji Saro pożegnać się z gospodarzami. Nie ma tak łatwo. Saro od razu sadza nas na tarasie z widokiem na Tatew i idzie po kawe i słodycze. Rozmawiamy jeszcze z Armanem, ciężko się żegnać. Wraca Saro. Siedzimy przy gęstej kawie pełnej fusów. Lekko słodkawej od miejscowego miodu. Zagryzamy ją czekoladkami. Rozmawiamy, śmiejemy się, zachwycamy pięknem armeńskiej przyrody i klasztorem. Nieubłaganie nadchodzi najcięższa chwila: pożegnanie. Przeciąga się. Saro, jego żona, córka – Maro. Wspaniali, ciężko pracujący ludzie. Starają się odnaleźć w tej małej, zapomnianej wiosce, gdzieś na peryferiach Kaukazu.





Z Tatew zjeżdżamy z powrotem w dół do kanionu Vorotan. Jedziemy drogą, która z góry wyglądała jak poplątany makaron. Ciągłe zakręty w połączeniu z dziurami i koleinami to tortura dla żołądka jeżeli ktoś ma wrażliwy. Po zjechaniu pół kilometra w dół, zatrzymujemy się na tzw. diabelskim moście (Devil's Bridge). To most skalny nad rzeką przepływającą w dnie kanionu. Jest tak ogromny, że rzeka z jednej strony znika gdzieś w skałach, by po jakiś 60 metrach wypłynąć z drugiej strony. Most łączy ze sobą dwa światy. Od północy zacieniony wąski kanion zarośnięty drzewami i krzakami. Na południu z kolei kanion się rozszerza i wypełnia go słońce. Błądzimy po wąskich, stromych ścieżkach, chowając się w cieniu góry. Groźny szum wody spod naszych stóp potęguje echo. Czujemy jakby woda nas otaczała. Ta niesamowita akustyka kanionu budzi aż niepokój. Uciekamy więc na drugą stronę. Stajemy nad krawędzią przepaści i podziwiamy boski kanion, wystawiając twarze do słońca. Tu rzeka już łagodnieje. Jej złowieszczy szum gubi się gdzieś w tej przepięknej górskiej przestrzeni.





Znowu wspinamy się pod górę. Na górze kanionu, zajeżdżamy jeszcze na strażnicę, którą mijaliśmy wielokrotnie. Zostawiamy auto przy drodze i przebijamy się przez zarośla nad krawędź urwiska. Dochodzimy do samotnie strojącej małej dzwonnicy, będącej elementem średniowiecznego systemu wczesnego ostrzegania przed wrogiem. Tu jak się okazuje, nie rozpalano ognisk jak we Władcy Pierścieni, a bito w dzwony. Ich odgłos roznosił się po całym kanionie. Widok ze strażnicy jest powalający. Doskonale widać niemal każdy zakątek kanionu, aż po majaczące w oddali zbocza Karabachu. Widok bajkowy, tajemniczy, natchniony. Można tu siedzieć godzinami, oglądać majestatyczny kanion, wsłuchiwać się w lekki szum wiatru, rozkoszować słońcem. Miejsce skarb – nieopisane w przewodniku. Do odkrycia przypadkiem.





Czas nas zaczyna gonić. Ruszamy do Erywania dziurawą jak sito drogą, którą pokonywaliśmy dwa dni temu w kompletnych ciemnościach. Dzień odsłania surowy górski krajobraz.. pusty płaskowyż, przepiękne, pokryte śniegiem szczyty, boskie, błękitne niebo i tańczące z gracją, puchate chmury. Wszechogarniająca pustka, daleko od wszystkiego. Nie widać dużo śladów ludzkiej działalności. Tylko przepiękna surowa natura. Zatrzymujemy się w końcu na tankowanie. Stacja benzynowa to byłoby mocne nadużycie semantyczne w odniesieniu do miejsca, w którym uzupełniamy zapasy. Dwie przedpotopowe pompy przed warsztatem zbitym z czegokolwiek, pełno butelek, smarów, olejów i narzędzi. „Do pełna” oznacza, że pan tankuje aż ropa zacznie się wylewać z baku, toteż kiedy nagle słyszymy głośny chlust i widzimy pana biegnącego żeby zatrzymać pompę, wiemy, że mamy pełny bak. - Wylało się tylko pół litra – pociesza nas pan.



Przy stacji odbijamy z głównej drogi, żeby zobaczyć jedno miejsce. Opisane w przewodniku bardzo zdawkowo i enigmatycznie. Karahundż, albo Zorac Karer, co po polsku oznacza „śpiewające kamienie”. To zespół ponad dwustu kamiennych bloków, ułożonych niedaleko siebie. Trudno doszukać się jakiegoś klucza. Ale widać, że nie znalazły się tu przypadkiem. Część z nich ma okrągłe otwory. Po co? Nie wiadomo. Jest kilka teorii od obserwatorium astronomicznego, przez cmentarz aż po elementy umocnień obronnych. Ormianie oczywiście skłaniają się do pierwszej teorii, że było to pierwsze na świecie obserwatorium, starsze od Stonehenge o jakieś 4 tysiące lat.



Na Karahundż zjeżdża się z głównej drogi w okolicy Sisjan. Przydaje się wyższe zawieszenie i napęd na cztery koła. Jedziemy pastwiskiem. Na miejscu zastajemy jedynie Żiguli zaparkowane na stromym zboczu – wygląda niczym przyklejone – oraz maleńki obdrapany barak, pełniący rolę sklepu z pamiątkami. Już od samego początku uderza magia „śpiewających kamieni”. Rozrzucone na rozległym płaskowyżu, pod przytłaczającym błękitnym niebem, wydają się je podtrzymywać. Spacer pomiędzy nimi to coś niesamowitego. Działa chyba ich legenda. A raczej tajemnica, bo nikt do końca nie wie co to za miejsce. Otoczone powalająco pięknymi, ośnieżonymi szczytami Kaukazu, puste, robi niesamowite wrażenie. Tajemniczą ciszę zakłóca jedynie wiatr. Cały czas czuć odległość. Od cywilizacji, ludzkich problemów. Tu człowiek czuje się naprawdę na łonie natury. I zdany na jej łaskę. Dotykanie tych kamieni, błądzenie pomiędzy nimi, wsłuchiwanie się w ich śpiew na wietrze, patrzenie na otaczające góry i niebo ładuje baterie. To faktycznie miejsce mocy.





Zawijamy jeszcze na szybkiego kebaba do pobliskiego Sisjan. Miasto jest brzydkie. Typowe, kilkupiętrowe, szare domki ułożone w rzędy, otoczone przepięknymi górami. Im bliżej, tym gorzej. Dziurawe ulice, ruiny, brak perspektyw i nadziei. A jednak jego położenie i przepiękne niebo sprawia, że jest w nim coś. Niestety nie będzie nam dane poznać tym razem. Wyjeżdżamy z prowincji Sjunik. Droga ciągnie się coraz bardziej w górę. Pojawia się śnieg. Jadąc tu po ciemku próbowaliśmy sobie wyobrazić tą drogę. Rzeczywistoś zawsze jednak zaskakuje. Jadąc w nocy widzisz tylko koniec świateł. To jak ciasny tunel. Ciemność cię otacza, ściśle otula, przygniata. W dzień widać przestrzeń. Otoczony przez niebo, człowiek czuje się maleńki. Wydaje mi się, że widzę nas jakby z góry, z nieba – malutki punkcik sunący wyżej i wyżej przez śniegi Armenii.



Przejeżdżamy w końcu przez zaśnieżoną przełęcz Vorotan. Jesteśmy na wysokości 2 179 metrów. Na szczycie ogromna kamienna brama. Po przejechaniu na drugą stronę, czujemy się jak w innym świecie. Tu z każdym metrem robi się niżej i cieplej. Samochody, które jeszcze niedawno rzęziły i jęczały wpinając się pod górę, teraz niczym tchnięte jakąś nową energią, żwawo lecą w dół na złamanie karku. Znowu wraca zieleń, życie, ludzie. Po tej stronie gór jest więcej słońca, domów. Wydaje się jakbyśmy właśnie wrócili ze świata gór, rzek i kanionów do świata ludzi. Wjechali do innej Armenii, tej bliżej cywilizacji.



Powrót jest trochę jakbyśmy cofali się z naszą wycieczką w czasie. Mijamy miejsca, które widzieliśmy dwa dni temu. Część wygląda znajomo, inne w drugą stronę, wydają się nie do poznania. Zupełnie jakby Armenia dawała nam do zrozumienia, że nie da się jej nawet zobaczyć za pierwszym razem, trzeba tu wrócić, przejechać tą samą drogę jeszcze raz. Jak w kalejdoskopie, przed oczami przelatują nam kolejne malownicze miasteczka i wioski. Wjeżdżamy w kolejne kaniony, pagórki, wspinamy się na kolejne góry i zjeżdżamy. Po drodze, leniwe drzewa machają nam na wietrze swoimi rozłożystymi gałęziami, pokrytymi już gdzieniegdzie delikatnymi listkami. Jest coraz więcej aut, coraz mniej dziur. Coraz bardziej kolorowo na poboczu. Więcej ludzi coś sprzedaje. W okolicach Areni, co i raz trafiamy na stragany z winem i miodem. Co i raz ktoś sprzedaje szalenie aromatyczne pęczki świeżo zebranych ziół.



Gdzieś na ostatnim górskim przejeździe nieopodal granicy z Nachiczewaniem trafiamy na rozkraczoną furgonetkę. Kierowca macha, zatrzymujemy się, a ten prosi , żeby zabrać jakąś młodą dziewczynę i odstawić ją po drodze w Artaszat. Dlaczego nie. Przez te kilka dni spotkaliśmy się z taką życzliwością i dobrem ze strony Ormian, że cieszymy się, że możemy pomóc. Niestety dziewczyna ni w ząb nie mówi i nawet średnio rozumie rosyjski, próbujemy więc coś na migi. Srednio wychodzi, ale to nieważne. Przed nami pojawia się jej wysokość Ararat. Znowu nieoczekiwanie, znowu nagle. Po prostu jest i już. Ogromna, przepiękna, przytłaczająca, dominująca cały krajobraz. Jak zwykle otoczona chmurami. Skłębione wyglądają niczym chmura popiołu wydostająca się z wulkanu. Zza chmur przebija schodzące coraz niżej słońce.



Coraz bliżej Erywania. Cienie stają się coraz dłuższe, światło robi się coraz cieplejsze. Wysadzamy dziewczynę, bardzo wylewnie nam dziękuję łamaną ruszczyzną i zbieramy się dalej do stolicy. Czuć, że już blisko. Ruch jak w ulu, klaksony, hamulce, rzężenie silników, objazdy, korki, gwar i zamieszanie. Jeszcze tylko kilkanaście kilometrów. Jeszcze kilka stad owiec przechodzących przez autostradę i już wjeżdżamy do tętniącego życiem Erywania. Bosko zmęczeni, pełni wrażeń. Naładowani armeńskimi górami, ich słońcem, wiatrem, zapachem rzeki, twardością chropowatych skał. Przez zatłoczone wieczorne ulice Erywania idziemy na kolację, zamawiamy to co zwykle czyli chaczapuri, zieleninę i chinkali. Niezbyt ormiańsko, ale kaukazko. Zresztą, którego Ormaniana by nie spytać, każdy powie, że to właśnie oni wymyślili zarówno adżarski placek z serem i jajkiem jak i boskie pierożki wypełnione mięsem z kolendrą i aromatycznym bulionem.





Siedzimy tak i wspominamy naszą ormiańską przygodę. Chaczapuri uśmiecha się do nas. Trzy dni i tyle się wydarzyło. Za krótkie. Widzieliśmy powalająco piękne krajobrazy, spotkaliśmy wspaniałych ludzi, którzy sprawili, że czuliśmy się jak ich goście, nie klienci. Widzieliśmy też dużo biedy, rezygnacji, braku perspektyw. Po tysiąckroć wolę takie właśnie miejsca – biedne, szare, byle jakie ale naturalne – niż wypucowany, drogi Dubaj, który zionie pustką. Ktoś mi kiedyś powiedział, że jeżdżenie w takie miejsca to dowartościowanie siebie. Bo przecież fajnie pojechać gdzieś, gdzie jest gorzej i pocieszyć się, że przecież u nas nie jest tak źle. Czy to właśnie dlatego tak lubię jeździć w kraje byłego ZSRR? Żeby patrzeć na biednych ludzi jak w zoo i pocieszać się, że u mnie jest tak fajnie, bo mamy już Europę, całkiem niezłe drogi, ciepłą wodę w kranie?



Wręcz przeciwnie. Wyjazd w takie miejsca to lekcja POKORY. To nauka, doceniania tego co mamy na co dzień. Tak bardzo nie zdajemy sobie sprawy ile mamy, jak bardzo nie doceniamy najprostszych rzeczy. Obrastamy tłuszczem rzeczy materialnych. Gonimy za nie wiadomo czym, ciągle nam mało, nie potrafimy się zatrzymać, zastanowić nad tym co mamy, powiedzieć „dziękuję”. Tutaj ludzie mają tak mało, a tak bardzo potrafią pokazać ludzkie oblicze - ugościć kogoś, podzielić się. To lekcja życia. Wspomnienia z Armenii to nie tylko kolorowe zdjęcia i magnes na ścianie. To przede wszystkim refleksja nad samym sobą, często gorzka. Szkoda, że nie każdy ją stąd zabiera.

Chcesz więcej? http://przepodroze.pl/category/miejsca/azja/armenia/

szukaj "przepodroze" w Google, na Facebooku i na Instagramie

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

ewaolivka 21 września 2017 20:48 Odpowiedz
Świetne, jak zawsze...
adamek 21 września 2017 21:08 Odpowiedz
ewaolivkaŚwietne, jak zawsze...
dzięki :) Armenia to magia! 3 dni, tyle wspaniałych chwil, ludzi, obrazów. Trzeba tam jechać zanim zadepczą!